top of page

Day 11

Kolejnego dnia obudziła się przez głośny płacz dziecka. Wstała niczym żołnierz obudzony alarmem i ruszyła do łóżeczka, które wyczarowała dla małej dziewczynki. Wzięła ją na ręce i bujała uspokajająco z półprzymkniętymi powiekami. Ze zgrozą przyjęła, że ledwo dochodzi piąta rano, a dziecko nie chciało się uspokoić. Płakała donośnie i nie pomagało bujanie, śpiewanie, nakarmienie, przewinięcie… Hermionie w końcu zabrakło pomysłów, gdy drugi raz zerknęła na zegarek i ze smutkiem przyjęła, że jej próby uspokojenia dziecka trwają już od godziny. Chyba byłaby kiepską matką. Już rozumiała dlaczego do tej pory nie ma dzieci, ta myśl pojawiła się w jej głowie dość niespodziewanie. Cichy głosik w umyśle podpowiadał, że nie to jest powodem iż nie ma dzieci, to jej mąż nim był. Przełknęła gorycz tych myśli i jeszcze raz skupiła się na podjęciu prób uspokojenia Loren. W końcu, gdy minęło wpół do siódmej udało jej się sprawić, że dziewczynka przestała płakać. A może sprawił to fakt, że sama zmęczyła się ciągłym ronieniem łez? W każdym razie nastał spokój. Cisza tak bardzo potrzebna jej do zebrania myśli. Zauważyła, że koło jej nogi zaczął kręcić się Eltanin. To otrzeźwiło ją. Ruszyła do kuchni z Lori na rękach. Posadziła ją na wysokim krzesełku dla dzieci. Najpierw zajęła się podgrzewaniem mleka, następnie dała wiernemu kompanowi jedzenia i picia, a w ostatniej kolejności pomyślała o sobie i przygotowała sobie kawę, bo na śniadanie kolejny raz nie miała już czasu. Po siódmej wybiegła z Loren i Eltim na spacer do parku, gdzie spędzili niezmiennie godzinę. Dziewczynka biegała za psem i tak na zmianę, bo bywało, że to Eltanin gonił Loren. Hermiona uśmiechała się na ten widok. Zawsze rozczulała ją prawdziwa i szczera, dziecięca radość. Dzieci nie były naznaczone złem i problemami świata. Były czyste, a przed nimi świat stał otworem. Kobieta zamyśliła się roztkliwiona widokiem zabawy psiaka i dziecka. Otrzeźwił ją pisk dziewczynki. Na szczęście był radosny, pełen chęci do zabawy. Zerknęła na zegarek, który zawsze miała na nadgarstku. Dostała go jeszcze od rodziców nim poszła do Hogwartu. Była to jej najcenniejsza pamiątka. Uznała, że to czas ruszać do domu. Nie chciała kolejny raz spóźnić się na terapię. Kiedyś było to dla niej nie do pomyślenia, jak może się spóźnić?! Zawsze była na czas! Nigdy też nie brała urlopu na żądanie, nawet zwykłego nie brała często i miała wiele zaległego do wykorzystania, nie chodziła również na zwolnienia lekarskie. Po prostu była zawsze ze swoimi pacjentami. Była chyba najbardziej zaangażowanym lekarzem ze wszystkich.

Do jego pokoju wpadła tuż przed 8:30. Na rękach trzymała dziewczynkę, która w momencie zauważenia blondyna wyciągnęła rączki przed siebie i zaczęła wiercić się w jej ramionach.

– Dladla - uroczym głosikiem krzyczała Loren domagając się, by Draco wziął ją na ręce. Kobieta wykorzystała ten fakt i wcisnęła mu dziecko, a sama opadła zmęczona na jego łóżko. Lori gdy tylko wylądowała u niego w ramionach uśmiechnęła się wesoło pokrzykując - Dladla - dziecko nie potrafiło wymawiać jeszcze wszystkich liter, a tym bardziej słów, dlatego miała trudności by wymówić jego imię. Przechrzciła go więc.

– Nie martw się, na mnie mówi Mimi - kobieta odezwała się grzebiąc w torebce z której wyjęła pluszaka, butelkę i smoczek wraz z ubrankami na zmianę.

– O, widzę, że z ciebie Granger to już matka stanu się zrobiła. Wszystko pod ręką - odezwał się cynicznie mężczyzna, dziecko oparł na biodrze i bujał się z nim na prawo i lewo. Dziewczynka była wpatrzona w niego jak w obrazek, swoimi granatowymi ślepiami.

– Zamilcz - odezwała się zirytowana, kolejny dzień z rzędu była zmęczona i czuła, że zbyt wiele spadło na jej głowę. Musiała skupić się na terapii mężczyzny i wyciągnąć go z instytutu, tymczasem zajmował ją jej rozwód, psychopatyczny mąż, który ciągle ją śledził, a teraz jeszcze dziecko. Nie była na to wszystko przygotowana.

– Też się cieszę, że cię widzę Granger - odparł ironicznie skupiając uwagę na dziecku. Zapadła więc względna cisza, przerywana jedynie gaworzeniem Loren i próbami nauki słów, które podjął Draco. Stał z dzieckiem przodem do okna pokazując mu świat z innej perspektywy. Próbowali nazywać drzewa, samochody, niebo i słońce… a kobieta obserwując go, kolejny raz miała w głowie bolesną myśl - byłby cudownym ojcem. Mógł udawać niewzruszonego i niechętnego do opieki nad Loren, jednak oddawał się jej w całości. Dziecko skradło jego serce, jak nikt inny wcześniej. Jako dobry wujek zrobiłby dla niej wszystko.

– Idziemy po kawę? - w końcu kobieta odezwała się z nadzieją w głosie. Bardzo potrzebowała tej ciemnej cieczy, która dodawała energii. Mężczyzna spojrzał na nią z ukosu.

– To co księżniczko? Będziemy łaskawi dla cioci? Idziemy na spacer? - z uśmiechem zwracał się do dziecka, które śmiało się w głos - masz szczęście Granger, to chyba znaczy, że tak - dodał po chwili normalnym głosem w stronę kobiety. Ta uśmiechnęła się z wdzięcznością i wstała energicznie gotowa by zdobyć napój bogów, jak zwykła nazywać najprostszą na świecie kawę.

– Granger - odezwał się mężczyzna, który nie udzielił jej entuzjazmu i nadal stał na środku pokoju z dzieckiem na rękach - nie zapomniałaś o czymś? - zapytał cynicznie, ironiczny uśmieszek nie chodził z jego ust. Wyglądał niczym łobuzerski anioł, którego strącono z nieba za jego występki.

– Co? - zapytała zniecierpliwiona kręcąc głową.

– Zaklęcia - przypomniał jej z satysfakcją widząc jak jej oczy się rozszerzają, a na twarzy pojawia się cień przerażenia. Znowu by zapomniała, cholera co się z nią dzieje! Podeszła do niego wdzięczna, że sam był bardziej odpowiedzialny niż ona w tym momencie. Wyjęła różdżkę i rzuciła potrzebne inkantacje. Teraz mogli iść po napój bogów.

Wyszli z instytutu jak zawsze odprowadzani szeptami plotek. Hermiona westchnęła ciężko. Był piękny, słoneczny dzień. Ciepło przyjemnie uderzało w skórę. Wspólnie szli przez ogrody instytutu ku jego wyjściu.

– Dzień dobry Hermionko! - na przeciwko nich wyrosła pani Amelia, a kobieta mimowolnie się uśmiechnęła.

– Dzień dobry pani Amelio. Jak zdrowie? - zapytała uprzejmie jak zawsze kątem oka zerkając na Draco.

– Dobrze, dziękuję. A ty gdzie się wybierasz? - kobieta zlustrowała wzrokiem ją, a następnie przeniosła go na mężczyznę z dzieckiem. Jeśli była zaskoczona, że Hermiona pozwoliła trzymać mordercy małe, niewinne dziecko, nic nie dała po sobie poznać.

– Idziemy na spacer, po jakąś kawę i myślę, że śniadanie też będzie dobrym pomysłem - odpowiedziała ze szczerym uśmiechem - tak w ogóle wypada bym was przedstawiła. Pani Amelio, to jest Draco Malfoy, mój pacjent. Draco to pani Amelia Rosier, którą opiekuje się Teodor. No i mamy jeszcze Loren, córeczkę Teodora - uśmiech nie schodził z jej twarzy. Mężczyzna ukłonił się starszej kobiecie jak etykieta wymagała. Pani Amelia lekko uniosła dłoń, a on ujął ją by złożyć na jej wierzchu delikatny pocałunek. Amelia Rosier była pod wrażeniem jego manier.

– Arystokrata - starsza kobieta patrzyła w jego oczy gdy odsunął się od niej, znów wyprostowany i górujący nad nimi.

– Owszem - odpowiedź Draco jak zawsze była krótka, oszczędna. Ton jego głosu był jednak inny niż zawsze. Milszy? Jakby miał respekt do starszej czarownicy. Wiedział, że jej ród należy do nienaruszalnej dwudziestki ósemki, zresztą tak jak i jego. Jednak dla niego nie miało to znaczenia, chętnie ożeniłby się z mugolaczką, by dusza Lucjusza piekliła się niespokojnie w otchłaniach Lucyfera. Mógłby przerwać te potęgę czystej krwi w swojej rodzinie, mógłby sprawić by od tej pory była półkrwi… myślał o tym jeszcze za życia Lucjusza i Narcyzy, jednak nie był w stanie. Zakochał się. Po prostu szczerze i prawdziwie zakochał się w Astorii Greengrass, a ta była czystej krwi. Dla niego ten status nie miał żadnego znaczenia. Bez względu na wszystko po prostu szczerze i prawdziwie był w niej zakochany.

– Coś ty zrobił młody Malfoy’u? - kobieta spoglądała na niego jakby z żalem. Jej wzrok nie był jednak oceniający, wręcz przeciwnie. Próbowała zrozumieć. Jego rodzina tak jak mogła pochwalić się czystością krwi, tak samo miała ogromną przynależność do Czarnego Pana. Z tego również nie był dumny. Został naznaczony mrocznym znakiem z przymusu, nie nosił go z honorem, nie czuł szacunku i przynależności do śmierciożerców. Wręcz przeciwnie. Czuł się skażony, naznaczony brudem. Zniszczony.

Na pytanie starszej pani Rosier nie zareagował. Bo co miał jej odpowiedzieć? Że uwolnił siebie i matkę? Że oddał swoją duszę, za jej bezgraniczną miłość? Nie miał ochoty się nikomu tłumaczyć.

– Pani Amelio, my już pójdziemy. Proszę się spodziewać, że Teodor nie pojawi się przez kilka dni - uprzejmość Hermiony była ujmująca. Lekko złapała kobietę za dłoń jakby w pokrzepiającym geście. Draco ukłonił się na odchodne i ruszył przed siebie. Młoda kobieta pchając wózek szła tuż za nim. Musiała przyznać, że zaskakiwał ją coraz bardziej. Jego elegancja, maniery i wpojone wychowanie wyższych sfer wprawiało ją w zachwyt i zakłopotanie. Takich mężczyzn jak on niemal nie było już na tym świecie.


*


Blaise Zabini westchnął ciężko. Wiedział, że to ten typ pacjenta. Spotkał się z nim już niejeden raz, co osobiście uważał za smutne. Fakt, że było na tym świecie więcej tak bardzo uprzedzonych ludzi, przerażał i smucił jednocześnie. Młody megomedyk spojrzał na swojego pacjenta i wiedząc, że będzie to trudna walka, przystąpił do niej.

– Proszę się uspokoić - nakazał twardo próbując rzucić zaklęcie diagnozujące. Starszy mężczyzna jednak nie ułatwiał mu sprawy. Cały czas rzucał się na szpitalnym łóżku, manifestując swoje niezadowolenie.

– Po moim trupie! Nie będzie mnie tu jakiś czarnuch dotykać! Twoje miejsce jest w polu! Do fizycznej roboty się weź! Bycie uzdrowicielem to przywilej, nie dla takich jak ty! Zachciało się czarnuchom, białymi być! - grzmiał donośnie zwracając na nich uwagę połowy Munga. Blaise kolejny raz westchnął ciężko. Przywykł już do braku akceptacji. Zetknął się niejednokrotnie z oznakami rasizmu, niemal tak samo często jak z wyklinaniem śmierciożerców. Różnica była jednak zasadnicza. Ci drudzy naprawdę byli źli.

– Panie Selwyn, jeśli chce pan jeszcze pożyć kilka lat na tym świecie, proszę pozwolić mi się zdiagnozować - Zabini nie ustępował. Mówił jasno, wyraźnie i cierpliwie, za co podziwiał go każdy w około. Wielu już dawno straciłoby cierpliwość do uprzedzonego staruszka.

– Grozisz mi?! Ty śmiesz mi rozkazywać i grozić?! Ty czarna małpo! - grzmiał jeszcze głośniej. Blaise wzniósł oczy ku górze. W takich momentach żałował, że nie ma tu jego przyjaciela. Gdy wspólnie pracowali na oddziale magicznych urazów pozaklęciowych, wszystko wydawało mu się prostsze. Wiedział na ile mógł sobie pozwolić, gdy Draco Malfoy był na służbie.

– Ja tylko informuję pana, jakie mogą być konsekwencje pana zachowania - odezwał się po chwili, kolejny raz próbując podnieść różdżkę. Niestety prawo było prawem i póki pan Selwyn był przytomny, nie mógł zrobić nic bez jego zgody. Dopiero w momencie, w którym utraci przytomność będzie mógł bez żadnych konsekwencji i zgód ratować jego zdrowie i życie.

– Ty mnie już lepiej o niczym nie informuj czarna małpko! Żądam zmiany uzdrowiciela! Już wolałbym się oddać w ręce tego mordercy Malfoy’a, niż twoje!

– W czym jestem gorszy od niego? - Blaise w końcu zaczął się irytować. Schował różdżkę i wyczekująco spoglądał na dziadka. Ten zamilkł patrząc na niego z niedowierzaniem. Padło pytanie, na które chyba żaden z nich nie znał odpowiedzi. Nikt nie potrafił określić w czym Blaise Zabini jest gorszy od wspomnianego Draco Malfoy’a. Przyjąłby do wiadomości, gdyby padło, że jest mniej utalentowanym czarodziejem, gorszym uzdrowicielem czy nawet, że jego status krwi mu nie dorównuje. Nie potrafił jednak przyjąć, że jest gorszy, bo jego kolor skóry jest ciemny.

– We wszystkim! Jesteś czarny! - burzył się staruszek. Blaise machnął ręką. Usiadł w odległym kącie na niewygodnym, drewnianym krzesełku i czekał - co ty robisz?! - usłyszał po chwili, a mętny wzrok mężczyzny był w nim utkwiony.

– Czekam - oznajmił niezrażony. Założył ręce na szerokiej piersi i w rzeczy samej czekał. Uznał bowiem, że albo starcowi się polepszy, albo w końcu zemdleje i będzie mógł przejść do swojej pracy.

– Czekasz?! Ty czekasz?! Na co ty czekasz?! Aż ducha tu wyzionę?! - oburzenie niemal buchało czerwonymi uszami pana Selwyn’a, a Blaise zaczął już prosić Salazara o większe pokłady cierpliwości. Głowa już mu pękała od krzyków starca. Był zmęczony po kolejnej godzinie dyżuru. Była to już trzydziesta czwarta, a do końca jeszcze trochę. Marzył o ciepłej kawie i choć chwili odpoczynku na kanapie w jego gabinecie. Był też zestresowany i zmartwiony samopoczuciem Luny, Hermiony i stanem Draco. Jego wewnętrzne pokłady cierpliwości naprawdę były nieocenione, gdy starszy mężczyzna nadal krzyczał, a on po prostu niczym najwyższej rangi mnich, siedział w wyimaginowanym spokoju.


*


– Luno - Teodor Nott zwrócił się do swojej partnerki. Zauważył, że kolejny raz odpłynęła myślami, gdy razem, tego dnia, udali się do ministerstwa z prośbą o wydanie aktu zgonu oraz zgodę na pochówek jej ojca. Kobieta nie zareagowała póki nie położył delikatnie dłoni na jej ramieniu. Blondynka wzdrygnęła się bynajmniej nie z powodu dotyku mężczyzny. Ten był dla niej kojący - powinniśmy zająć się jeszcze wyborem nagrobka oraz trumny i kwiatów - Teodor starał się utrzymywać spokojny ton głosu, bez jakiegokolwiek drżenia. Wiedział, że musi być silny, by to Luna, która cierpi najbardziej, mogła znaleźć w nim oparcie.

– Tak, musimy też wszystkich poinformować o pogrzebie - odpowiedziała nieobecnym tonem głosu. Zerknęła na Teodora, który uśmiechnął się do niej pokrzepiająco, a w jego oczach mogła odnaleźć prawdziwą miłość. Wiedziała, że Nott ją kocha, że może na niego liczyć mimo wszystko. Sama również darzyła go silnymi uczuciami. Zakochała się pierwsza. Oboje jednak bali się tego uczucia, nie potrafili sobie z nim poradzić. Mimo wszystko, nigdy nie żałowała tego co między nimi było. Nie żałowała narodzin Lorenne, którą pieszczotliwie nazywali Loren lub Lori. Cieszyła się też, że to on był jej ojcem, bo potrafił stanąć na wysokości zadania. Pracował ciężko, dawał córce wszystko co najlepsze, kochał ją szczerze i prawdziwie. Starał się. Naprawdę bardzo się starał przekazać tej małej istotce, ich kopii, temu małemu pomieszaniu z poplątaniem, najważniejszych wartości. Szacunku i miłości. Lorenne Nott była dzięki temu prawdziwie radosnym i bezproblemowym dzieckiem, za co obecnie w duchu dziękowała Hermiona Granger, której przypadła opieka nad nią. Luna cieszyła się, że jej dziecko ma tak wspaniałe ciocie i wujków, którzy stawali na wysokości zadania i mimo własnych demonów potrafili się o nią troszczyć.

– Gdzie Lori? - zapytała cicho gdy wychodzili z ministerstwa. Była pewna, że Teodor już jej to mówił, jednak jej zamroczony umysł nie był w stanie tego przyjąć.

– Jest bezpieczna z Hermioną i Draco - odpowiedział łagodnie. Luna spojrzała na niego z wdzięcznością. Pomimo tego co się stało, nikt nie bał się Draco, lecz o niego. Każdy wiedział, że blond arystokrata musiał borykać się z bardzo trudnymi i głębokimi problemami, ranami nie do zasklepienia. Ironią losu było, że ich córeczką, oczkiem w głowie, musieli się zająć ludzie, który sami stracili swój sens życia. Zarówno Hermiona jak i Draco powinni być już rodzicami. Ona prawdopodobnie miałaby córeczkę, zawsze o niej marzyła. On wiedział, że urodzi mu się synek. To wszystko jednak runęło jak domek z kart, a kolejną ironią w tym wszystkim był fakt, że utracili to wszystko przez podobno najbliższe osoby…

– Dziękuję Teodorze, że wszystkim się opiekujesz - odpowiedziała lekko, sennie. Luna zawsze była spokojną i rozmarzoną kobietą. Biła od niej niesłychana pogoda ducha i opiekuńczość. Luna Lovegood zawsze rozumiała, pocieszała i opiekowała się każdą zagubioną duszą. Teraz jednak sama była takim zagubionym ptakiem, który wypadł z gniazda. Potrzebowała silnej ręki Teodora, który podejmie najtrudniejsze decyzje, pokaże, że świat się nie skończył. Za to go kochała.

– Luno, powinniśmy teraz udać się do Doliny Godryka. Czy chciałabyś wcześniej kawy lub herbaty? - spoglądał na nią granatowymi tęczówkami, w których kryła się troska i miłość. Uwielbiała w nim to, że nie okazywał uczuć wprost, jednak zawsze wiedziała, że jest dla niego ważna. Nie była pierwszą lepszą i obydwoje doskonale o tym wiedzieli.

– Napiłabym się zielonej herbaty z cynamonem i pomarańczą - przyznała szczerze nie odrywając od niego wzroku. Mężczyzna wyciągnął do niej rękę, a ona chwyciła ją bez wahania. Poszłaby za nim na koniec świata. Pragnęła by już nigdy nie puszczał jej dłoni. Bała się, okropnie bała się zostać sama. Bała się pustki, ciszy i samotności, której na szczęście do tej pory nie musiała doświadczać. Obawiała się również, że przez swoje negatywne emocje i smutek nie będzie w stanie dobrze zająć się Lorenne. Spoglądała niepewnie na Teodora, a ten wyczuł jej wzrok na sobie.

– Coś nie tak ze mną? - zapytał widząc jej długie spojrzenie, również przeniósł na nią swój wzrok jakby chciał wyczytać w jej oczach o co chodzi. Wziął wolne w Mungu i Instytucie, by móc z nią być. Nawet jeśli uznałaby, że nie potrzebuje jego towarzystwa, chciał być w przysłowiowym pogotowiu. Choćby po to by pocieszyć ją w samotny wieczór czy zająć się ich córeczką w chwilach jej słabości.

– Teodorze… spróbujmy jeszcze raz… proszę - powiedziała cicho, niepewnie, bojąc się jego reakcji. Nigdy nie chciała go stracić. Nie wyobrażała sobie tego by zabrakło jeszcze jego w jej życiu. Potrzebowała go jak powietrza. Bardzo chciała spróbował stworzyć prawdziwą rodzinę dla Loren. Nie chciała by Teodor był weekendowym tatusiem, albo ona weekendową mamusią. Chciała by oboje, po równo mogli się nią zajmować. Widzieć jak dorasta, jak coraz lepiej stawia swoje pierwsze kroki, jak mówi pierwsze słowa, jak pierwszy raz pojawia się w niej magia… W końcu odważyła się podnieść wzrok, który do tej pory utkwiła w chodniku. Wstrzymała powietrze czekając.

– Jesteś pewna? - zapytał jakby z niepewnością, zmieszaną z nadzieją. W jego oczach krył się ten charakterystyczny błysk radości, który tak doskonale znała. Pokiwała twierdząco głową, oddychając z ulgą i uśmiechając się do niego nieznacznie, pierwszy raz od okropnych wieści.

– Jestem pewna. Kocham cię Teodorze - odpowiedziała pewnie z uśmiechem. Mężczyzna spoglądał na nią z miłością i pełnym oddaniem wymalowanym w emocjach jego twarzy. Chwycił drobną blondynkę w objęcia i okręcił się z nią w około własnej osi, a następnie pozostawił na jej ustach słodki pocałunek. Kochał ją. Kochał ją całym sobą. Będzie miał szansę stworzyć z nią prawdziwą rodzinę.

– Salazarze, nie mogę uwierzyć, że ten dzień ma miejsce… nawet nie wiesz jak ogromną radość mi sprawiasz Luno. Kocham cię. Kocham ciebie i Lorenne, a móc widzieć was każdego poranka… to będzie najlepsza rzecz na świecie - mówił do niej z uczuciem i drobną radością ukrytą w głosie. Widział ten lekki uśmiech na jej twarzy. Czuł, że tym razem im się uda, że oboje dorośli by potrafić żyć wspólnie, nie tylko obok siebie - poczekaj skarbie - poprosił ją całując w czoło i ruszył do jej ulubionej herbaciarni, gdzie zakupił napój, o który poprosiła przed wybuchem tych pozytywnych emocji. Dla siebie wziął macha, która była dla niego niezbędna, tak jak kawa. Podał duży kubek przykryty wieczkiem, blondwłosej kobiecie, która cierpliwie czekała na niego przed wejściem. Obserwowała z zachwytem magiczny Londyn. Kochała to miasto. Mieszkała tu od urodzenia, jednak zawsze ją zachwycał. A prawdziwie zaczęła to doceniać jako dorosła kobieta. Gdy widziała te tłumy turystów, które piętrzyły się przy najbardziej znanymi zabytkami, ona miała poczucie, że jest tą szczęściarą, która może to widzieć o każdej porze dnia i nocy oraz niezależnie od pory roku.

Objął ją opiekuńczo ramieniem, by udać się do pustego zaułka, z którego bezpiecznie będą mogli teleportować się w okolice Doliny Godryka, gdzie czeka ich załatwienie jeszcze kilku najważniejszych spraw w związku z pochowkiem Ksenofiliusa Lovegood.


*


Siedziała na ławce w parku, a słońce przyjemnie padało na jej twarz. Zerkała na mężczyznę, który krok w krok chodził za malutką blondynką. Lorenne nauczyła się chodzić wyjątkowo szybko, teraz już niemal biegała niczym maratończyk.

– No chodź do wujka… - mężczyzna wyciągał ramiona do dziewczynki, a ta z ufnością biegła ku nim by wpaść w nie z radością. Hermiona obserwowała te scenę z jakąś niewytłumaczalną gulą w przełyku. Draco Malfoy wzruszał ją do łez. Był cudowny wobec niej, przyjaciół i tego malucha. Lorenne skradła jego zimne serce, a on dał jej z siebie wszystko.

– Dladla! - co chwilę dochodził ich wesoły krzyk i głośne piski. Loren nie potrafiła wypowiedzieć ich imion. Na Hermionę wołała więc Mimi, a na Draco głównie Dladla, co o dziwo go rozczulało.

– Draco! - usłyszał swoje imię wyraźnie wypowiedziane. Spojrzał na ciemnowłosą kobietę siedzącą na ławce. Wziął dziewczynkę na ręce i robiąc samolot udał się do czekającej na nich Hermiony. Usiadł obok niej z dzieckiem na kolanach.

– Tak? - zauważyła, że nigdy nie pytał „co”, a już na pewno nie „czego”. To nie w stylu arystokraty, którym był. Zastanawiała się czy to pozostałości po wychowaniu Lucjusza czy jednak Narcyza dbała o maniery syna?

– Muszę z tobą poważnie porozmawiać - przyznała z obawą w głosie. Odwlekała tę rozmowę tak długo jak się dało, jednak dzień mijał, a ona wiedziała, że musi podjąć z nim ten temat.

– Więc cię słucham - zapewnił z powagą, skoro rozmowa miała taka być. Draco Malfoy zawsze potrafił dostosować się do sytuacji. Mało co go zaskakiwało czy wprawiało w osłupienie. Potrafił radzić sobie z najtrudniejszymi emocjami, jednak przez to, że często krył emocje i tak do perfekcji je opanował, czasem wybuchał ich lawiną, o czym kobieta mogła się już przekonać.

– Draco, chcę złożyć prośbę o twoje tymczasowe zwolnienie z instytutu. Chciałabym być wrócił do swojego domu, być pożył normalnym życiem wśród przyjaciół i… osób dla ciebie ważnych - zawahała się uświadamiając sobie, że popełniłaby ogromne foux pas wspominając o rodzinie. Przecież jej już nie miał. - Ja… potrzebuję cię. Nie ukrywam, że boję się Ronalda. Boję się, że przyjdzie i będzie chciał skrzywdzić mnie lub Lorenne. Codziennie czeka na mnie pod apartamentem i robię wszystko by unikać go jak szatańskiej pożogi. No i właśnie, Loren. Masz z nią dobry kontakt, a ja wiem, że potrzebuję pomocy w opiece nad nią. Nigdy nie byłam matką. Wiem, że ty ojcem również nie, jednak… czuję, że razem dalibyśmy radę lepiej, niż ja w pojedynkę - mówiła spokojnie, spoglądając wprost w stalową taflę jego spojrzenia. Starała się dostrzec jakiekolwiek emocje na jego twarzy, jednak żadna przez nią nie przebiegła. Umysł również miał zamknięty więc choćby chciała nie była w stanie dowiedzieć się czegokolwiek poprzez legilimencję.

– Czego ode mnie oczekujesz? - zapytał spokojnie, gdy Hermiona zakończyła swoją wypowiedź, odetchnęła głęboko i zapadła chwila ciszy. Wiedział, że kobieta nie mówi mu tego bez powodu. Mogła go przecież postawić przed faktem dokonanym. Przyjść któregoś dnia i powiedzieć „Malfoy wychodzisz”.

– Musisz… musisz podpisać prośbę o tymczasowe zwolnienie - wahanie w jej głosie było wyczuwalne, a on już wiedział, że to nie jest to czego się obawiała. Czekał więc ze spokojem, którego jej brakowało, na to co ma mu dalej do przekazania - i musisz mi powiedzieć co się wydarzyło w dniu zabójstwa. Muszę mieć argument dlaczego wnioskuje o twoje uwolnienie, a by go mieć, muszę wiedzieć co się wydarzyło… - dodała na jednym wydechu, widać było jak trudnym jest dla niej proszenie go o coś co z góry uważała za skazane na klęskę. Widziała jak mężczyzna myśli nad jej słowami. Jak waży ich moc. Spoglądał na dziewczynkę na swoich kolanach. Nie wiedział jak ma zareagować na jej prośbę. Jeszcze kilkanaście dni wstecz, po prostu by milczał i nie rozważał jej słów w żaden sposób. Dziś było inaczej. Czuł, że zasługuje w końcu na prawdę. Mógł ukrywać przed nią wszelkie emocje, jednak samego siebie nie był w stanie skutecznie okłamać. Ta drobna szatynka stała się dla niego w pewien sposób ważna. Ich codzienne spotkania zaczęły sprawiać mu przyjemność. Podeszła do sprawy profesjonalnie, lecz z pomysłem, z zaangażowaniem, którego brakowało tak wielu jej poprzedników. Wiedział też, że traktował ją gorzej niż skrzaty domowe. Był jej winny prawdę. Nie wiedział jednak jak ma jej ją przekazać. Bał się. Bał się powrotu do „normalności”. Wbrew pozorom samotność nie była dla niego. W Azkabanie i w Instytucie zawsze ktoś był. Czuł ludzką obecność. W apartamencie będzie sam w ogłuszającej ciszy. Przytłaczającej ciemności nocy. Nie był na to gotowy.

– Dlaczego prosisz o to mnie? Dlaczego ja mam być tym, który ci pomoże? - zapytał w końcu, po dłuższej chwili ciszy, w której oboje pogrążyli się w myślach. Kobieta obudzona z otępienia spojrzała na niego.

– Bo nie mam nikogo innego przy kim będę czuć się bezpiecznie. Uciekam przed mężem, więc logicznym jest, że na niego nie liczę. Harry opiekuje się Pansy i sam wyczekuje narodzin swojego pierworodnego. Teodor musi być przy Lunie, dlatego to wszystko… a z Blaise nie jestem tak blisko by prosić go o taką przysługę… - mówiła znowu wpatrzona w niego. Jakby chciała wyczytać odpowiedź z jego twarzy. Jemu natomiast nawet brew nie drgnęła.

– A ze mną jesteś blisko? - usłyszała kolejne pytanie. Wkopywała się coraz bardziej. Bo co miała mu odpowiedzieć? Że mimo wszystko ufa mu najbardziej, że polubiła sesje z nim i nie wyobraża sobie by go zabrakło? Że jest inteligentnym rozmówcą i to właśnie on podał jej pomocną dłoń by mogła odbić się od dna? Takie emocjonalne brednie nie są dla Draco Malfoy’a. Przecież dla niego emocje nie są znaczące, jej wylewność tylko by go rozbawiła. Jednak właśnie to było prawdą. Nie miała innych argumentów.

– Czuję, że w pewien dziwny sposób tak - odpowiedziała szczerze, bo właśnie na szczerość zawsze stawiała w rozmowach. Tylko takie konwersacje miały dla niej wartość i znaczenie. Zawsze uważała, że jeśli ktoś ma kłamać, to lepiej by po prostu milczał.

– Zasługujesz na prawdę… a ja po prostu nie wiem jak mam ci ją przekazać… wszystko się zmieni, gdy w końcu wyjawię jak to było, że zabiłem własną rodzinę. Wiem, że zostanę uniewinniony i tego się boję. Granger, cholernie boję się wrócić do codzienności. Przeraża mnie sama myśl powrotu do domu - otworzył się przed nią jak nigdy, zaczął opowiadać jej o swoich odczuciach, emocjach i obawach. Draco Malfoy ściągnął jedną ze swoich masek, nazywaną obojętnością. Nigdy jeszcze nie mówił do niej tak szczerze i otwarcie.

– Draco, cokolwiek mi powiesz, jestem przy tobie. Póki tylko będziesz chciał bym była obecna, będę - kobieta również była szczera, pomocna jak zawsze, gdy ktoś jej potrzebował.

– Jesteś zbyt dobra, niewinna… jak mogłaś wyjść z Weasley’a? - spojrzał na nią intensywnie, jakby chciał zapamiętać każdy kawałek jej twarzy. W spojrzeniu tym było coś intymnego, patrzył na nią tak jak patrzy mężczyzna na kobietę. Widział jej atrakcyjność, dostrzegał nieoczywiste piękno. Bo Hermiona Granger-Weasley była piękna. Widział jak zaprzecza, jak sama nie pojmuje swojego wyboru.

– To chyba pierwszy komplement, który padł w moją stronę z twoich ust - uśmiechnęła się lekko. Czuła się przy nim dobrze. Wiedziała, że może być szczera, że nie robi jej krzywdy. Może się z nią nie zgodzić, może podniesie glos… ale nigdy jej nie uderzy, tym różnił się od jej męża. Widziała jego lekki, ironiczny uśmieszek, widziała błysk w stalowych tęczówkach. Przepadała.

– Pokażę ci ten dzień. Nie chcę o nim opowiadać, bezstronnie obejrzysz to co miało miejsce tamtego dnia - powiedział w końcu spokojnie, wiedziała, że to zrobi. Wiedziała bowiem, że jego słowa nie są wypowiadane na wiatr. Miała ochotę rzucić mu się w ramiona z ulgi i radości jaka ją ogarnęła - ale nie teraz, nie tutaj. Czy mogę wybrać miejsce? - jego uprzejmość była dla niej czymś niecodziennym. Cały czas ją zaskakiwał. Miejscami nie potrafiła uwierzyć, że to ten sam, wredny i arogancki ślizgon, którego codziennie mijała na hogwarckich korytarzach. Nadal miał w sobie pewną manierę, która często była przywarą bogatych ludzi, czasem potrafił być ostry i nieprzystępny, a ironia nadal była jego drugim imieniem, jednak wszystko to stało się wyważone, dobitnie prawdziwe.

– Tak, oczywiście - odpowiedziała uśmiechając się zachęcająco. Chciała okazać mu wsparcie. Czuła bowiem, że to czego się dowie będzie przełomowe.

– Chciałbym byś zobaczyła to nad grobem Astorii i Scorpiusa - powiedział bez emocji, co było ogromnym kontrastem dla jego opiekuńczych ruchów, które wykonywał wobec Lorenne nadal spoczywającej na jego kolanach.

– Dobrze, czy możemy udać się tam jutro rano? - chciała dać mu jeszcze ten jeden dzień, chciała by widział, że rozumie go. Widzi, że nie jest to dla niego proste.

– Tak - padła prosta i krótka odpowiedź, a w jego oczach kryła się obietnica. Wiedziała, że jutro będzie przełomowy dzień i nie wiedziała czy ma skakać z radości czy zalewać się łzami. Wiedziała jedno, przed nimi trudna noc, a ona musi szykować się na podwójną walkę. O życie swoje, bez męża sadysty i o życie Draco Malfoy’a, by w końcu zaznał prawdziwego szczęścia i spokoju. Tego potrzebowali obydwoje.


Comments

Rated 0 out of 5 stars.
No ratings yet

Add a rating
  • Facebook
  • Instagram
  • Twitter
  • Pinterest
bottom of page